Boliwia
Witamy w Boliwii, w jednym z najwyżej położonych państw w Ameryce Południowej. Część zachodnia, którą my podróżowaliśmy, znajduje się na wysokości około 4000m n.p.m. Mamy to szczęście, że nie odczuwany skutków choroby wysokościowej, przynajmniej na tym poziomie. Do Boliwii wjechaliśmy od strony jeziora Titicaca. Zmierzając w kierunku La Paz musieliśmy pokonać wody jeziora na nietypowej barce. Wyglądała chybotliwie i nie wzbudzała zaufania, ale bezpiecznie przeniosła na nas drugą stronę.
Bez przeszkód dojeżdżamy do La Paz, a w sumie tylko do El Alto, na zachodniej krawędzi płaskowyżu. Są to jedne z najwyżej położonych miast na świecie. Ze względu na specyficzne położenie miasta, zjeżdżamy do La Paz kolejką gondolową. Jest to najlepszy środek transportu w mieście, określany wiszącym metro. Jedenaście lini kolejki ma łączną długość około 34 km i pozwala “objechać” miasto dookoła. Cały dzień spędziliśmy na podniebnym podróżowaniu i podziwaniu miasta z góry. Bardzo miłe doświadczenie. Na ziemie schodziliśmy, żeby coś zjeść i spotkać się ze znajomymi z Limy – Justyną i Johanem. Spędziliśmy uroczy wieczór i czuliśmy niedosyt, ale musieliśmy zdążyć na powrotne metro do El Alto. Dzięki za spotkanie, do zobaczenia w Europie!
Teraz prosta droga na południe płaskowyżem, nazywanym tutaj Altiplano, do niesamowitego miejsca, Salar de Uyuni. Niech zdjęcia narobią wam apetytu.
Położone na wysokości 3653 m n.p.m. największe solnisko świata. Poraża wielkością, nieskończonością soli po widnokręg. Jedno z najbardziej fantastycznych miejsc, w którym byliśmy. Na noc zatrzymujemy się w zatoce wysepki w tym morzu soli. Jesteśmy sami jak okiem siegnąć. Zachód słońca jest magiczny, temperatura spada drastycznie i pojawiają się gwiazdy w ilości niezliczonej. Potem niestety pojawia się i księżyc, prawie w pełni i odbijając się w kryształach soli sprawia, że zaplanowanych nocnych zdjęć nieba nie będzie. Jest jasno prawie jak w dzień.
Kolejnego dnia udajemy się na zwiedzanie okolicy. Jest już koniec pory deszczowej, ale liczymy, że uda nam odnaleźć, chociaż niewielką kałużę. Dlaczego? woda na solnisku działa jak wielkie lustro i tworzy magiczne iluzje. Tym razem powiniśmy jednak ograniczyć się do marzeń o mniejszych połaciach wody. Z paru centrymetrów wody, zrobilo się kilkanaście, a potem to nawet kilkadziesiąt i końca tej wody nie widać. Nawigowanie w terenie, gdzie nie ma żadnego punktu referencji nie jest łatwe, a w dodatku kryształowa woda i solne dno nie pozwalają określić prawdziwej glębkości. Trochę baliśmy się, że wpadniemy do wody po dach, a w okolicy nie ma nikogo, kto by nam pomógł. Udało nam się wypatrzeć brzeg, zbaczając z zaplanowanej trasy. Wszystko było ok, ale sól na granicy lądu i wody była za miękka i … zakopaliśmy się. Kolejna przygoda. Szkoda, że niebo było czysto niebieskie, bez żadnej kłębiącej się chmurki i nie miało co się odbić z góry, a tak może wyglądać.
Po uwolnieniu się z pułapki, gnamy na południe w stronę Chile, na tyle, ile stan drogi pozwala, czyli w ślimaczym tempie. Przejeżdżamy panoramiczną trasą wzdłuż jezior. Wytrząsło nas za wszystkie czasy, zakurzyło też. Cała nasza trójka przypominała piaskowe stwory. W ciągu całej naszej podróży samochód nigdy nie był tak zakurzony w środku, wszędzie, nawet w szufladach. Może dlatego zwykle bardzo drobiazgowa kontrola sanitarna na granicy z Chile potraktowała nas łagodnie. Nie chcieli się pobrudzić. Ale o tym już w następnym wpisie.