Cuda Oregonu i miasto cudo w Kalifornii
Jak do tej pory Oregon wygrywa ze wszystkimi odwiedzonymi stanami. Ma oceaniczne wybrzeże i bogactwo kulinarne – ważne dla Sergia, ma góry, a dokładnie wulkany – ważne dla Marzeny, ma rzeki, jeziora, pustynie i najważniejsze – unikatowy las. Ale po kolei.
Po luksusach w gościnie u Sarah i Andrzeja musieliśmy znowu przyzwyczaić się do niewygód w drodze. Z każdym kęsem prowiantu, który otrzymaliśmy, wspominaliśmy naszych dobrych gospodarzy. Tym razem jadąc na południe Oregonu przejechaliśmy obok wulkanu, który widzieliśmy z łódki z rzeki Columbia, a potem droga przez najsuchsze okolice jakie do tej pory mijaliśmy. Z daleka widzieliśmy już górę, która była naszym kolejnym celem, a dokładnie jej zawartość – czyli jezioro w kraterze. A oto co ukazało się naszym oczom.
Zwiedzaliśmy jezioro z samego rana. Słońce nie zdołało go jeszcze ładnie oświetlić. Dla zainteresowanych pogłębieniem tematu podaję link do strony, z której ja się inspiruję. Polecam.
Po objechaniu krateru, zjedzeniu drugiego śniadania z cudnym widokiem, udaliśmy się dalej w drogę, czyli w kierunku wybrzeża, w miejsce które od początku było celem naszej podróży, zanim poznaliśmy Andrzeja i Sarah.
I jak? Robią wrażenie olbrzymy? To las z najwyższymi drzewami na naszej planecie. Redwood, a po polsku sekwoja wieczniezielona. Porażają swoją wielkością. Można dostać skrętu szyi podziwiając je. Aktualanie zostało tylko 5% drzewostanu, który osadnicy zastali tutaj niecałe 200 lat temu. Wielka szkoda.
A zapomniałam napisać, że jesteśmy już w Kalifornii. Z czym się kojarzy? Mi z najbardziej pagórkowatym miastem świata. Powoli zmierzamy do San Francisko jadąc zwdłuż wybrzeża, drogą numer 1, pięknymi serpentynami na klifach tuż nad Pacyfikiem.
Po drodze przypadkiem wpadliśmy na urocze miasteczko, w którym zatrzymaliśmy się na kawę i coś słodkiego do kawy. Przy okazji Sergio odkrył krajan emigrantów.
Jadąc dalej na południe ukazuje się nam taki widok.
Golden Gate, Złota Brama do miasta. Zostajemy na noc w motelu. Ciężko zwiedzać duże miasto z samochodem, a jeszcze ciężej biwakować w nim. Zwiedzać na piechotę też nie jest łatwo – ciągle pod górkę, z górki też, ale jakoś wydaje się, że rzadziej 🙂 Jemy lokalne specjały na wybrzeżu rybaków – Sergio wybrał gęstą zupę z owoców morza podaną w chlebie, a la nasz żurek; Marzena asekuracyjnie wybrała bułkę z sałatką z lokalnych krabów i krewetek.
Kolejną atrakcją San Francisko znaną na cały świat są lwy morskie, które opanowały molo nr 39. Rekorodowa ich liczba zanotowana w tym miejscu to około 2000 osobników. Gdy my tu byliśmy było ich zdecydowanie mniej, ale i tak sporo. Gwarne olbrzymy wylegujące się na słońcu z widokiem na Alcatraz.
Na koniec pobytu w San Francisko zostawiliśmy sobie taką atrakcję.
Jest to jedna z ulic z największą ilością zakretów na najkrótszym odcinku. Sergio był dumny ze swojego UMM, który pokonał tą przeszkodę na szóstkę! Jazda w dół na biegu bez użycia hamulca. Takie cuda tylko w UMM. Pomijam milczeniem ulicę, którą w mozolnie wspinaliśmy się w górę, żeby dostać się na szczyt.